Gluck nie podąża różowymi ścieżkami wydeptanymi przez innych twórców gatunku. "To tylko seks" w wielu miejscach stanowi niezłą zgrywę z hollywoodzkich melodramatów.
Jeden z moich wykładowców zwykł mawiać, że najlepszym sposobem na utrzymanie uwagi studentów jest regularne wplatanie w akademicki wywód słówka "seks". Coś podobnego dzieje się w nowej komedii Willa Glucka: niby bohaterowie dużo czasu poświęcają na sypialniane wygibasy, ale dla reżysera jest to wyłącznie zasłona dymna, by opowiedzieć jeszcze jedną historię miłosną. Para dobrych znajomych, Dylan i Jamie, decyduje się uprawiać ze sobą seks bez zobowiązań. Kopulacja bez emocjonalnej penetracji idzie świetnie do czasu, aż ona chce z powrotem zacząć chodzić na randki. Wtedy on dochodzi do wniosku, że chyba zakochał się w swojej łóżkowej przyjaciółce.
"To tylko seks" jest bodajże trzecim w tym roku – po "Sex Story" oraz "Miłości i innych używkach" – filmem opowiadającym o tak zwanych fuck buddies (w obawie o najmłodszych Czytelników pozwolę sobie nie tłumaczyć na polski tego zwrotu). Obraz Glucka wydaje się najlepszy z całego zestawu – ma najwięcej charakteru i unika mdłej niczym nieświeża beza czułostkowości. Z przedmiotu "Wiedza o realizacji komedii romantycznych" reżyser zasługuje na piątkę z plusem. Między jego gwiazdami, Justinem Timberlakiem i Milą Kunis, działa odpowiednia chemia, scenariusz naszpikowany jest dostatecznie dużą ilością zabawnych dialogów, a charakterny drugi plan (Harrelson, Clarkson, Jenkins) kradnie każdą scenę.
Gluckowi należy się też szacuneczek za to, że nie podąża od razu różowymi ścieżkami wydeptanymi przez innych twórców gatunku. "To tylko seks" w wielu miejscach stanowi niezłą zgrywę z łzawych hollywoodzkich melodramatów. W scenie, którą można potraktować jako interpretacyjny wytrych całego filmu, matka Jamie powiada: Zdawało ci się, że szukasz księcia z bajki, a tak naprawdę potrzebujesz mężczyzny-partnera. Musisz zaktualizować swoje marzenia. Czy nie jest to aby wezwanie do widzów, by nie przekarmiali się obrazkami serwowanymi przez Fabrykę Snów? By zrozumieli, że rycerz w srebrnej zbroi albo królewna-dziewica nigdy się nie zjawią, a prawdziwa miłość może się czasami lepić od potu i nasienia? Tylko w roztańczonym, bajecznym finale Gluck poddaje się konwencji. Czy to zaleta, czy wada – ocenicie sami. Z pewnością powinniście jednak docenić piękne obrazki Nowego Jorku oraz głaszczącą ucho ścieżkę dźwiękową. Widokiem nagich ciał Timberlake'a i Kunis też chyba nikt nie pogardzi. Idealny zestaw na weekendową wyprawę do kina z drugą połową.
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu